Rakowice

Stała Opieka nad grobami

O firmie S.O.n.G.

 

Raczkowanie.

 

(Poniższe opowiadanie jest prawdziwą relacją autora z jego drogi dochodzenia do zdrowia po wieloletniej chorobie i dwuletnim paraliżu kończyn dolnych. Jest świadectwem uporu i wiary we własne siły i łaskę podarowaną mu jako odpuszczenie jego win.)

 

S.O.n.G. powstała na początku 2002 roku z inicjatywy bezrobotnego i kalekiego człowieka, początkowo „na dziko”. Człowiek ten chciał dorobić do renty, gdyż 450 zł nie wystarczało nawet na nędzną wegetację, gdy do tego dodać, że wychowywał czteroletnią córeczkę, to obraz jego zdeterminowania byłby w zasadzie kompletny. Nie spodziewał się lawiny pieniędzy, a jedynie możliwości płacenia, comiesięcznych rachunków. Wcześniej kupił na raty komputer i pracowicie spisywał na jego dysku wszystkie pomysły, jakie mu przyszły do głowy. Wcześniej robił to na starym, LAP-TOP’ie, który po dziesięciu latach wreszcie odmówił posłuszeństwa. Tamten staroć towarzyszył mu w szpitalnych łóżkach przed i po każdej z czterech operacji na kręgosłupie, co zawdzięczał wypadkowi samochodowemu. Groziło mu dożywotnie kalectwo i żywot na fotelu z kółeczkami. Mimo tak niewesołych perspektyw nie tracił nadziei na powrót do zdrowia. Godzinami, po nocach stukać cichutko w klawiaturę i spisywał najbardziej nawet niedorzeczne pomysły, które chciał realizować po wyjściu ze szpitala. Kiedy wreszcie opuścił na wiosnę 2001 roku szpital ledwo powłócząc nogami i chciał przystąpić do realizacji któregokolwiek z pomysłów, to okazało się, że każdy z projektów daleko przekraczał jego możliwości finansowe. Na siedemnaście posiadanych projektów, tylko dwa były w miarę nisko inwestycyjne. Wybrał jeden; sprzątanie i doglądanie grobów. Zaczął na próbę już jesienią w 2001 roku. Nie szło mu dobrze, do Bożego Narodzenia zdołał pozyskać zaledwie dwadzieścia zleceń, a po świętach bożonarodzeniowych pozostało zaledwie cztery. Przez całą zimę wypełniał jednak podjęte obowiązki bez względu na pogodę i samopoczucie. Pewien prezes, z urzędu zajmujący się osobami niepełnosprawnymi, wytargował nawet cenę siedem złotych pięćdziesiąt groszy za pracę przy ogromnym, granitowym grobie. Kaleki człowiek przyjął tę stawkę, bo było to trzydzieści złotych miesięcznie! Tylko i aż trzydzieści złotych. Zauważył także, że jego obecność na cmentarzu Rakowickim w Krakowie jest spostrzegana przez odwiedzających i spotykał się z ich coraz większą życzliwością, która niebawem zaowocowała kolejnymi zleceniami. Pomagała mu w tym nieświadomie jego maleńka córeczka. Ludzie oglądali się za nimi z życzliwością. Zastanawiali się wnuczka to, czy córeczka? Julka dreptała za tatą i posłusznie roznosiła malutkie karteczki wkładając pod stojące na grobach puste znicze.

–Cy tuu? –pytała. Siedzący na ławeczce tata potwierdzał skinięciem głowy. Po jakimś czasie oboje zdobyli sympatię ludzi, a zwłaszcza jednej starszej pani odwiedzającej grób syna. Mówiła, że nie ma już siły do tych hien cmentarnych, które systematycznie kradną posadzone cyprysy. Żaden nie przetrwał nawet dwu tygodni. –Żeby tego złodzieja wreszcie Bóg pokarał. –mówiła ze łzami w oczach.

Krzysztof cierpliwie sadził wciąż nowe krzewy. Zabezpieczał je w ten sposób, że nad korzeniem robił pętlę z drutu, którego koniec mocował do kołka wbijanego głęboko w ziemię pod rośliną. Nie pomagało. Znajdował potem porzucony osobno i korzeń i część nadziemną cyprysa. Starsza pani płaciła dobrze, więc robił o co go prosiła. Julka też była zadowolona, bo dostawała za każdym razem pomadkę marcepanowa, którą starsza pani wyjmowała z przepastnej torebki. Nie zawsze Julka towarzyszyła ojcu. Zima i słoty jesienne i  wiosenne roztopy zmuszały ją do pozostania w domu. Jej mama od początku była przeciwna tym wspólnym z ojcem wycieczkom na cmentarz. Sama, bojąc się cmentarza, źle odnosiła się do pracy swego męża. Twierdziła, że zajęcie to nie ma najmniejszego sensu, że się nie opłaca, że samochód się zużywa,  że to wyrzucone pieniądze i bezsens. Krzysztof był jednak innego zdania. Przemierzając cmentarne alejki mówił sobie spoglądając na stare grobowce; -Kiedyś wszystkie będziecie moje.

Na początku ludzie płacili za jeden, dwa, trzy miesiące z góry. Ostrożnie. Kiedy zbliżały się Święta Wielkanocne, został nagle zasypany zamówieniami. W marcu 2003 zarobił 5000 złotych! Myślał, że oszaleje ze szczęścia! Myślał, że tak już będzie zawsze. Kupił większy samochód, gdyż dotychczas używany Fiat 126p był tylko wypożyczany. Drugim posunięciem było znalezienie człowieka, który użyczyłby mu telefonu stacjonarnego, gdyż posiadany komórkowy nie budził zaufania, tak jak brak normalnego biura. „Bo co to za firma bez telefonu i biura!” Po targach i wahaniach pewien właściciel lombardu, były cinkciarz z A-B w Rynku Głównym, zgodził się mu pomóc i przyjmować telefoniczne zlecenia, i udzielać informacji pytającym. Zgodził się też, aby w jego małym i zagraconym lokalu zainstalować komputer i drukarkę. Dostało mu się około 1 m² powierzchni. Firma zaczęła się powoli rozwijać. W wakacje w 2003 roku postanowił wreszcie wynająć prawdziwy lokal i przenieść tam swój skromny dobytek, tym razem już „na swoje”. Miał wtedy ponad stu stałych klientów. Przyrost ich liczby odbywał się jednak sporym kosztem; 10 złotych za wizytę roboczą przy grobie, to była bardzo niska cena. Ledwo starczała na pokrycie wydatków. Nie było na papier służący do wypełniania zleceń. Nie było pieniędzy na nowy catridge. Problemy te rozwiązywał w ten sposób, że z urzędu skarbowego i w ZUS-u brał, kartki  z  niezadrukowanymi, czystymi stronami, a atrament wstrzykiwał igłą do pustych pojemników. Jakoś dawał sobie radę. –Żeby tak jeszcze móc drukować barwne fotografie. –marzył.  To jednak była melodia przyszłości. Zatrudniał już wtedy od kilku miesięcy młodego człowieka ze wsi i z nim pracował. Płacił mu 50 złotych za osiem godzin wytężonej pracy, płacił solidnie po zakończeniu każdej dniówki. Stał nad silnym chłopakiem i patrzył mu na ręce, czasem sam poprawiał. Nawet tak oszczędna w wysiłek praca była dla niego wyczerpująca, ale mógł być aktywny przez cały tydzień.  Przedtem, gdy robił to sam musiał każdy dzień odchorować przez kolejne dwa dni. Był więc postęp.

 Zdobywał nowe doświadczenia, których wcześniej nie posiadał. Płacił frycowe za każdy popełniony błąd. Dotrzymywał jednak danego słowa i był niezawodny. Godzinami szukał zleconego grobu, bo bywało, że odbierał zlecenie telefoniczne, a w końcu stawiał na swoim. Uczył się cmentarza i powoli zaczynał go rozumieć. Czasem zdawało mu się, że krążą nad nim dusze zmarłych i czasami żartują sobie z niego. Grób na którym już był i znał go, nagle znikał w niepojęty sposób, na nic zdawało się szukanie sąsiednich kwater cmentarza, grobu po prostu nie było!  Siadał wtedy na ławce, zapalał papierosa i zastanawiał się, jak jest możliwe. Wtedy zrodził się w jego głowie pomysł szczególnego znaczenia i opisywania lokalizacji grobów. Opis stosowany przez administrację cmentarza nie zawsze odpowiadał rzeczywistości. Jego sposób zawsze i niezawodnie prowadził do celu. Gdy pewnego dnia jego pomocnik oznajmił, że dostał pracę na budowie, Krzysztof podjął decyzję i w wakacje 2003 roku dołączył do niego inny młody człowiek pragnący zarobić na utrzymanie rodziny. To był jego dorosły już  syn z pierwszego małżeństwa. Na początku przebierali się do pracy we wnętrzu starej Skody 120. Tam także mieścił się magazyn narzędzi. Wykorzystywał znaczek inwalidy i parkował auto na parkingu przy cmentarzu w miejscu oznaczonym dla niepełnosprawnych, miał w końcu do tego prawo. Jakże się mylił. Po którymś razie zoczył ich cmentarny strażnik i mało uprzejmie kazał opuścić parking podobno przeznaczony dla odwiedzających cmentarz. Nie była to jedyna kłoda, jaką napotykał na swej drodze. Pieniędzy wciąż było mało, za mało. Nawet 400 złotych renty nie wiele pomagało. Tymczasem Marcin gwałtownie potrzebujący pieniędzy zagroził ojcu, że będzie musiał odejść, albo podjąć inną, dodatkową pracę po południu za minimum 600 złotych, resztę dorobi tutaj. Dał się jednak przekonać, że pieniądze „przyjdą same”, trzeba tylko cierpliwości i wytężonej pracy. Krzysztof wiedział jednak, że będzie musiał płacić mu więcej, i płacił. Po początkowych perypetiach z posłuszeństwem i dyscypliną, Marcin w końcu uwierzył ojcu. Od tego czasu zaczął się szybki rozwój firmy. Wtedy to postanowił, że będzie sprzątaczem cmentarnym. Z pomocą syna ta praca nabierała sensu i dawała jakieś perspektywy na przyszłość. Żeby tylko zdrowie dopisało.-myślał. -„Mój mózg i zarządzanie, twoje ręce, nogi i ciężka praca” –powiedział chłopakowi, a ten przyjął te trudne warunki. Chodziło tylko o zwykłe 800 złotych miesięcznie, to wystarczało na pokrycie jego elementarnych kosztów utrzymania i odciążenie kobiety z którą żył od jakiegoś już czasu.

Filozofia przedsięwzięcia polegała na dość ryzykownym manewrze finansowym; nie mając pieniędzy, nie mogąc zdobyć żadnej pożyczki i kredytu,  musiał nie tylko opłacać parę rąk, ale również dokonywać zakupów, paliwo do auta, koszty jego eksploatacji, środki czystości i pasty do nabłyszczania, płyny do mycia, szczotki do szorowania i miotły, szmaty, które były ręcznikami frotte. To wszystko kosztowało i było wliczone w usługę. Wciąż bał się podniesienia ceny usługi i zniechęcenia nowo pozyskanych klientów. Dlatego wciąż daleko było do dochodów przynoszących przyzwoite pieniądze i zyski.. Uważał, że należy się skupić na zdobyciu renomy, zaufania, solidności i uczciwości. Ta promocja kosztowała i nie było to łatwe do zaakceptowania. Po pewnym czasie stwierdził, że opierając się na pracy czyichś rąk, a nie własnej, trudno było zaręczyć, że praca zostanie wykonana dokładnie i solidnie. Stosował zasadę, że należy zrobić wszystko to, co miał zrobić + 10%. Marcin mimo, że starał się jak mógł i często słaniał się ze zmęczeni, odpuszczał często owe 10%.. Wspólny wysiłek dawał jednak owoce. Gdy Marcin szedł do domu po pracowitej dniówce, Krzysztof siedział nadal przy komputerze; pisał listy do klientów, planował zajęcia i pracę na następne dni, które potem zamieniał na codzienne marszruty po cmentarzach krakowskich. Budował system zarządzania i planowania, sporządzał skomplikowane procedury, uczył się nowych programów komputerowych pomagających w pracy. Zaprojektował logo firmy; dwie dłonie otulające sylwetkę greckiego partenonu. Jedna z dwu dłoni na logo, to jego lewa dłoń, odrysowana z natury myszką w programie paint, a potem skopiowana jako dłoń prawa. Nie wiedział nawet, że potrafi robić takie rzeczy, odkrył u siebie zdolności plastyczne. Pracy przybywało z dnia na dzień, marzyły się zakupy nowego samochodu, wynajęcie prawdziwego biura z zapleczem i z telefonem, wykupienie reklamy w prasie, wydrukowanie ulotek w dużym nakładzie. Obecnie roznoszone miały już pewne cechy profesjonalizmu. Były wielkości ćwierci kartki A4, akurat mieściły się idealnie w woreczku śniadaniowym kupowanym w rolkach w kiosku. Woreczek był zgrzewany na strunowej zgrzewarce. Wystające z niego dwa końce nitki wiązane w supełek i tworzyły pętelkę. Wieszał potem te kartki na koszach na śmieci, gdyż inspektorzy odgrażali się, że naślą na niego straż miejską za zaśmiecanie cmentarza. Wieszane jednak w cmentarnych koszach na śmieci nie mogły niczego zaśmiecać; rozumował. Tu jednak spotkał się z dziką konkurencją, która natychmiast zrywała ulotki. Krzysztof obchodził powtórnie cmentarz za dwie, trzy godziny i wyjmował zmięte ulotki powtórnie je wieszając. Wiedział, że musi wygrać tę walkę o przetrwanie. Wysłał dwa pisma; do kapelanii cmentarza i jego dyrekcji. Zawiadamiał w nich, że jest zarejestrowanym podmiotem i zamierza realizować swe cele na cmentarzu. W odpowiedzi z dyrekcji otrzymał regulamin korzystania z cmentarzy z uwagami, czego mu nie wolno robić. Od kapelana nie otrzymał nic, ale pewnego dnia zauważył w oszklonej gablocie wiszącej na ścianie cmentarnej kaplicy, swój list. Poczuł się wtedy kimś. Był już kimś, był zarejestrowany, był FIRMĄ! Nazywała się S.O.n.G. -Stała Opieka nad grobami. Po pewnym czasie zdrowie założyciela firmy nie pozwalało jednak na kontrolowanie już blisko dwustu grobów. Kręgosłup operowany czterokrotnie wymagał większej troski, przynajmniej jednorazowego w czasie dnia, odpoczynku, na który nie było jednak warunków. Drzemka na wózku inwalidzkim, który mu towarzyszył cały czas po opuszczeniu szpitala, to nie to, co wyprostowanie się na kanapie. Długo planował wykonywane sprzątania, a zdobyte tak doświadczenia pozwoliły w końcu na wypracowanie takich metod pracy, że wydajność szła w parze z solidnością. Tak powstała dziwna i unikalna praca-rozprawa, prawie naukowa; jak ekonomicznie i perfekcyjnie sprzątać grób. Ważnym było, aby robić to szybko i bez zbędnych ruchów. Idea sprowadzała się do takiej oszczędności, aby nie dreptać dookoła grobu, żeby nie wykonywać bezproduktywnie tych samych czynności. Zaskoczony stwierdził, że  jest w stanie skrócić czas pracy nawet o połowę, przy czym, jakość pracy przewyższała tę, którą wykonywał dotychczas, a włożony wysiłek jest znacznie mniejszy.

Rok 2003 zakończył bilansem blisko 50 tysięcy złotych dochodu brutto! To sto razy więcej niż jego dochód na początku działalności! Zgłosił pierwszą deklarację o podatku dochodowym. Wszystko to przekonało go, że jest na dobrej drodze, że należy kontynuować dotychczasowe starania. Kilka razy był u kresu sił i miał zamiar zrezygnować. Kiedy zaczynał wątpić w sens swej pracy, spotykał wtedy na swej drodze życzliwych ludzi, którzy przekonywali, iż to, co robi jest dobre i potrzebne. Odbierał telefony od ludzi, którzy gratulowali mu pomysłu i odwagi, życzyli wytrwałości. To dodawało mu sił. Wtedy wiedział, że nie może zrezygnować z tej  pracy. Ma już na tyle doświadczenia, że wraz z synem może ją wykonywać solidnie i ku zadowoleniu swych zleceniodawców. Zaczęło się rodzić także coś innego; poznawał swego syna jako człowieka. To było dziwne uczucie. Kiedyś utraconego, teraz odzyskiwał go na nowo jak obcego, a jednak bliskiego młodego mężczyznę. Zaczął pojmować swój ciężki grzech porzucenia rodziny, a wszystkie swoje traumatyczne doświadczenia ze złamanym kręgosłupem odbierał jako karę boską, a obecną przez pracę, jako odkupienie ciężkiej winy. To także dodawało mu sił i determinacji w pokonywaniu przeciwności i trudności. Zrodziło się wtedy w jego duszy przekonanie, że jego poprzednie życie zostało mu odpuszczone, a dana obecnie szansa jest odkupieniem win, i że życie nie jest zmarnowane, a posiadanie syna może być szansą daną im obu przez Boga. Tak to rozumiał i tak to odbierał. Chciał jeszcze tylko, aby mu sam syn wybaczył i całkowicie się z nim pojednał. Musiał na to jednak długo jeszcze czekać. Po bardzo ciężkiej zimie, kiedy nie było pieniędzy na nic, na papierosy, na jedzenie, kiedy do ich biura nikt nie zaglądał, miały miejsce dwa przypadki cudu, który potem powtarzał się jeszcze parokrotnie w krytycznych sytuacjach; w zimowy poranek zza zaparowanych szyb drzwi wejściowych od ulicy, wyłonił się mężczyzna i zapytał, czy Krzysztof wykona dla niego nowe drzwi do grobowca. Oczywiście, że wykona! Znalazł ślusarza, uzgodnił ceny, wykonał projekt na komputerze, złożył do akceptacji Konserwatorowi Zabytków i dyrekcji cmentarza, i wraz z synem zamontował nowe żelazne drzwi nad wysuszonymi szczątkami przodków jego klienta. Te pieniądze uratowały ich przed odcięciem telefonów, bo zapłacił wreszcie zaległe rachunki telefoniczne. Było także co jeść i co palić.  Radość trwała jednak krótko; bieda znowu zaglądnęła do ich opalanego gazem biura. I kiedy znowu nie było już nadziei i Marcin proponował przenieść biuro do domu, w drzwiach stanęła tęga kobieta przybyła ze Szkocji i za opiekę nad dwoma grobami zapłaciła ponad dwa tysiące złotych!

To był prawdziwy cud, ten pierwszy i ten drugi. Dzięki temu weszli w nowy sezon pełni optymizmu i pewności, że co by się nie działo, to Dobry Bóg ześle im kolejnego klienta, który uratuje ich przed plajtą i niesławą. W nowym sezonie Krzysztof wreszcie podniósł cenę usługi o 50 % i wbrew czarnym przewidywaniom Marcina, że klienci będą rezygnowali, liczba zleceń nie zmniejszyła się, a nowo otwieranych zleceń nawet zaczęła rosnąć. Stało się to w wyniku szeregu poczynań reklamujących ich obecność na tym specyficznym rynku.

W 2004 roku zamierzał każdemu zleconemu grobowi dodawać za darmo, trzy długo palące się znicze, a od lata także darmowe wiązanki kwiatów. Działania te nie miały być przejawem altruizmu, ale promocją ich firmy i podniesieniem jej dochodów.

Przewidywał, że do końca 2004 roku obroty powinny wynieść 250.000 złotych! Skąd tyle? To proste! 1000 zleceń po 250 zł! Było to realne, bo rozszerzył zakres proponowanych usług o takie, jakich nikt nie wykonuje. Nie, że nie ma nikogo, kto by je wykonywał, nikt jednak nie wpadł na takie jak on pomysły! Za dwa lata pragnął przekształcić się spółkę kapitałową, której udziałowcami będą jego klienci. Miał w zanadrzu wciąż nowe i oryginalne pomysły do realizacji w przyszłości, gdy zbierze wystarczające środki. Jak się okazało były to tylko pobożne życzenia. Jakoś nie mogli znaleźć poważnego inwestora, który by wspomógł ich działalność, gdyż jak mawiał Krzysztof „chce się podzielić tym wielkim tortem, gdyż sam nie da rady go sam zjeść”. Było z dnia na dzień coraz lepiej, zwłaszcza od wiosny, bo zima była przygnębiająco nędzna, ledwo starczało na papierosy i jedzenie. W połowie lata firma posiadała nie tylko swoje biuro, w dobrym miejscu, wyposażone w dwa komputery ze stałym łączem internetowym i możliwością operacji bankowych z za fotela, dwoje ludzi na stałych etatach, cztery samochody i stałą reklamę na bilboard’ach, oraz w codziennej prasie. Owe samochody, to taki chwyt reklamowy. W rzeczywistości były to stare „maluchy” kupione po 100 złotych za sztukę, pomalowane sprayem na niebiesko i służące jak ruchome słupy reklamowe pod cmentarzem. Wychodziło taniej niż jakakolwiek inna reklama. Jak na dwa lata pracy, to wcale nie mało. Zupki chińskie bywały często jedynym menu w ciasnym biurze przy ulicy Beliny Prażmowskiego. O płaceniu czynszu nawet nie warto mówić. Mieli jednak do czynienia z wyjątkowo wspaniałym gospodarzem. Widział ich wysiłek, pracę i jednak czasem przychodzących klientów. Zaległości czynszowe odkładały się jednak sporym długiem, który kiedyś należało spłacić. Sądzić można, że w tym tempie i z ludzką życzliwością, firma S.O.n.G., przetrwa i pokona każdą konkurencję, że zaistnieje na stałe w pejzażu wszystkich krakowskich cmentarzy. Ambicje były spore i chęć rozwoju nie mniejsze, w 2004 roku firma o mało nie otworzyła filii w Bielsku Białej i na Górnym Śląsku, łącząc się z podobnymi firmami w tych regionach. Dewizą firmy jest też to, że nie próbowała zarabiać na swych klientach kroci, to przecież przeważnie byli renciści, jak on, lub emeryci.